„Pracuję 100 godzin w tygodniu, codziennie od 6 rano do 23.00”. Takie wyznanie może szokować. I słusznie.
Dama angielska, Lady Marry Beard, zasłużona i bardzo utytułowana klasycystka z Uniwersytetu w Cambridge wywołała burzę medialną w listopadzie 2019, wyznając na Twitterze, że pracuje 100 h w tygodniu. Niby chciała innych zapytać, ale tak jakby trochę tym epatowała… A to przecież humanistka par excellance, klasycystka… Choć kropka niepotrzebna w jej ćwierku się wydarzyła…

W trakcie owej burzliwej ćwierkowej dyskusji przyznała się w szczegółach, że zaczyna pracę o 6 i kończy o 23, bez przerwy na lunch, za to z przerwą na obiad. No i że jest taka szara przestrzeń podróżowania na konferencje i wykłady na przykład, którą także wlicza do pracy.

W swoim czasie, nie dawniej niż w sierpniu 2019 w okresie i atmosferze wakacji profesor Lee Cronin, chemik z Glasgow, napisał w Times Higher Education, że praca przez długie długie godziny nie powinna być demonizowana. I nie należy ulegać kultowi takiej „pracowitości”. (22 sierpnia 2019.)

Najbardziej chyba istotnym głosem w dyskusji jest stanowisko Chrisa Chambersa, kognitywisty z Cardiff University, autora słynnej książki na temat grzechów psychologicznych w kulturze praktyk naukowych. (Chambers, Chris. The Seven Deadly Sins of Psychology: A Manifesto for Reforming the Culture of Scientific Practice. 1st Edition edition, Princeton University Press, 2017.) On właśnie przyznaje się, że jego postawa względem „przepracowania” zmieniała się: inaczej do niej podchodził, kiedy dobijał się do znaczenia w świecie akademii, a inaczej traktuje to w okresie swojego „senioratu”. I nie uważa tej zmiany za objaw swojej hipokryzji. Biurokraci mierzą nas przez osiągnięcie takie jak produktywność (u nas w Polsce to są owe słynne punkty „gowinówki”!!!). Ale produktywność tak rozumiana to tylko częściowo prawda o nas, bo dochodzą do tego jeszcze recenzje, przeglądanie prac studenckich i ich ocena, publiczne wypowiadanie się dla dziennikarzy i polityków. Zatem doświadczony psycholog przyznaję się, że na wcześniejszych etapach rozwoju zawodowego faktycznie był pracoholikiem, teraz jednak jego tydzień pracy to jest od 40 do 45 h, tylko od czasu do czasu pracuje wieczorami, nigdy zaś w weekendy. A jest to wyznanie jednak naukowca laboratoryjnego, neurokognitywisty. Nie humanisty, nie klasycysty…

Wśród głosów zamieszczonych w THE znajdzie się także głos quasi ekologiczny. Wykładowczyni australijska zapytuje, „czy moja histeryczna produktywność przyczynia się do utrzymywania środowiska przepracowania?” Hanna Forsyth, starsza wykładowczyni historii wizytująca aktualnie uniwersytet w Cambridge przyznaje, że po doktoracie jej budzik dzwonił o 04:30, na kampusie pojawiała się około piątej. Ale co drugi tydzień wychowywała jeszcze syna. I to komplikowało jej sytuację. Ostatnio trochę zwalnia choć nie jest jeszcze zwolenniczką ruchu „slow science, „wolnej nauki””. Jednocześnie, Australijka przyznaje, że nie można przesadzać i akademików porównywać do niewolników, bo przecież cieszymy się wieloma przywilejami. Mimo to jednak logika systemu nagradzania i karania współczesnego zarządzania jest bardzo niestety uciążliwa. I oczekuje więcej w tym względzie od pracy związków zawodowych.

Ciekawie wygląda opinia młodego pokolenia. Doktorantka literatury angielskiej w Queen Marry Uniwersity of London przyznaje, że starała się kiedyś pracować od dziewiątej do siedemnastej. Ale teraz przede wszystkim stara się nie sypiać w bibliotece, zdarza jej się także pójść w piątek na wystawę która właśnie się w Londynie odbywa. Nie pracuje w weekendy. Stara się także żyć.
Christopher Hendon, asystent chemii na Uniwersytecie w Oregon pisze: godziny pracy to nasz wybór, nie ma co narzekać.
Osobiście nie ma żadnych preferencji, czasami jego dzień jest bardzo zajęty, czasami mniej, wszystko zależy od dynamiki aktualnie wykonywanej roboty.
O różnorodności i elastyczności pisze Andrew Moore, dyrektor i profesor programu Wielkich Książek na St Thomas University w New Brunswick. Według niego jedną z największych zalet naszej pracy jest elastyczność, wiele rzeczy możemy np. zrobić w drodze do pracy (czytać o sprawdzać pracę na przykład). Nie należy za bardzo się przejmować wcześniejszym obciążeniem produktywnością.
Za bardzo też zwracamy uwagę na współzawodnictwo. Powinniśmy być bardziej samokrytyczni.
Zgadzam się z Diane Watt, prof. średniowiecznej literatury na University of Surrey, która zapytuje: Czy wliczamy jako godziny pracy te godziny które spędzamy na myśleniu i czytaniu, bo przecież jest to bardzo substancjalny składnik naszej działalności badawczej. A co z dyskusjami w gronie koleżeńskim nawet jeśli przy kawie czy lunchu? Co z zaangażowaniem zewnętrznym takim jak recenzje, egzaminy, konsultacje czy występy w mediach, o których już wspominałem?
Wniosek z tego jest banalny: nie ma jednego wzoru dla wszystkich. Bo czego innego będziemy oczekiwać od pracy w laboratoriach, czego innego od pracy terenowej badacza jakościowego, a czego innego od pracy uczonych, dla których głównym laboratorium jest biblioteka (dzisiaj także cyfrowa) i pisanie (nieważne medium tego pisania). Pisanie w naukach humanistycznych i częściowo społecznych to jest laboratorium najważniejsze dla myśli, inwencji i kreatywności naukowej. Czego innego będziemy oczekiwać w sytuacji, kiedy np. dajemy komuś stanowisko pracy (np. biurko, fotel i wyposażenie), a czego innego od pracowników akademii z małą ilością pomieszczeń gabinetowych. Najważniejsze, żeby nie wpadać w skrajności jednej miary dla wszystkich oraz w powierzchowne miareczkowanie, znany jest przecież efekt 4-dniowego tygodnia pracy, w wielu przedsięwzięciach to się sprawdza, pracownicy, którzy muszą wykonać robotę w 4 dni, stają się bardziej produktywni. Zatem to nie ilość godzin przepracowanych w miejscu pracy jest miarą wartości pracy człowieka. Nie są nimi też parametryzowane publikacje. Choć pamiętać należy, że żyjemy w społeczeństwie, które pragnie widzieć efekty swoich inwestycji. Nieustające wakacje nie przejdą.
