Z cyklu: Obserwatorium nordyckie
W Szwecji trwa spór dotyczący testu na obywatelstwo, który budzi kontrowersje w akademickich kręgach. Krytycy argumentują, że może on służyć do selekcji, a nie integracji. Dyskusja wskazuje na fundamentalne pytania o tożsamość obywatela oraz granice współczesnej demokracji, widoczne także w innych krajach.

W Szwecji trwa spór, który na pierwszy rzut oka wydaje się techniczny, ale w istocie dotyka jednego z najważniejszych pytań współczesnej demokracji: kto i na jakich zasadach staje się obywatelem. Rząd w Sztokholmie zlecił dwóm prestiżowym uczelniom – Uniwersytetowi w Sztokholmie oraz Uniwersytetowi w Göteborgu – opracowanie testu dla osób ubiegających się o obywatelstwo szwedzkie. Inicjatywa ta, opisana niedawno przez Dagens Nyheter (link tutaj), wywołała jednak gwałtowną krytykę środowisk akademickich. Uniwersytety nie tylko wskazują na trudności praktyczne i administracyjne, ale podkreślają również, że ich rola nie polega na byciu instrumentem polityki tożsamościowej państwa. Ich rolą jest badanie i edukacja. W tle sporu widać zatem pytanie zasadnicze: czy test obywatelski jest narzędziem inkluzji i wspólnotowego uczenia się, czy raczej formą selekcji, która ma wyznaczać granice „prawdziwej” szwedzkości.
Dyskusja ta nie jest odosobniona. W wielu krajach, w tym w Wielkiej Brytanii, Niemczech czy Danii, wprowadzono już testy sprawdzające znajomość języka, wiedzę o społeczeństwie i podstawowe fakty historyczne. Zwolennicy podkreślają, że daje to jednolite kryteria i motywuje do nauki języka oraz zrozumienia instytucji państwa. Krytycy odpowiadają, że obywatelstwo zostaje w ten sposób zredukowane do formalnego egzaminu, który może bardziej wykluczać niż integrować. Szczególnie mocno wybrzmiewa zarzut, że „test na szwedzkość” ma wymiar polityczny – nie tylko język, lecz także zestaw wartości, tradycji czy kulturowych symboli zostaje zdefiniowany przez władzę jako miara „prawdziwego” obywatela.
Co więc miałoby znaleźć się w takim teście? Z pewnością język szwedzki na poziomie umożliwiającym codzienną komunikację. Dalej – wiedza o społeczeństwie, czyli znajomość podstawowych praw i obowiązków, struktury państwa i zasad demokracji. Do tego dochodzą elementy historii, tradycji i kultury, od najważniejszych wydarzeń dziejowych po takie drobiazgi jak rola swoistej instytucji społecznej, jaką jest np. „fika” w codziennym życiu. Takie imponderabilia symbolizują wartości wspólnotowe. Wreszcie, coraz częściej pojawiają się postulaty sprawdzania lojalności wobec wartości demokratycznych i zasad równości – choć te budzą największe kontrowersje, bo trudno je mierzyć obiektywnym testem. A przecież dla wielu jest to absolutnie kluczowe.
Przenosząc tę debatę na grunt polski, łatwo sobie wyobrazić podobny dylemat. Jak wyglądałby test „na polskość”? Z pewnością obejmowałby znajomość języka polskiego, w mowie i piśmie. Tu jednak pojawia się poważny problem: czy można stworzyć jeden test dla wszystkich kandydatów, niezależnie od ich językowego zaplecza? Choć znajomość języka wydaje się mierzalna, to sprawność komunikacyjna wygląda odmiennie w zależności od tego, jaki jest język ojczysty imigranta. Inne trudności napotyka natywny użytkownik języka chińskiego, gdzie system tonalny i brak fleksji tworzą barierę na poziomie wymowy i gramatyki; inaczej radzi sobie Fin, którego język ojczysty jest bliski strukturze aglutynacyjnej, a jeszcze inaczej Niemiec, który ma doświadczenie z językiem fleksyjnym i podobnym alfabetem. Poprawność wymowy, akcentu czy fleksji w polszczyźnie nie będzie więc rozkładać się równomiernie – dla jednych barierą będą końcówki deklinacyjne, dla innych głoski szeleszczące i zbitki spółgłoskowe. Wymaga to namysłu, czy jeden uniwersalny test rzeczywiście oddaje kompetencje językowe w sposób sprawiedliwy i czy nie prowadzi do niezamierzonych nierówności.
Polski test powinien zawierać także elementy wiedzy o ustroju państwa: jak funkcjonuje parlament, samorząd, system prawny. Nie mogłoby zabraknąć historii – od Konstytucji 3 maja, przez rozbiory i walkę o niepodległość, po doświadczenia XX wieku. Do tego podstawowe tradycje kulturowe i symbole narodowe: hymn, flaga, święta państwowe, ale także te codzienne, jak wigilia czy zwyczaje regionalne. Wreszcie, równie ważne jak wiedza byłoby rozumienie wartości – wolności, tolerancji, solidarności – które konstytuują demokratyczne państwo.
Sednem problemu jest jednak nie sam zakres materiału, lecz pytanie o sens takich testów. Czy mają one pomagać w integracji, czy raczej służą do selekcji? Konflikt w Szwecji między rządem a światem akademickim pokazuje, że uniwersytety obawiają się instrumentalizacji swojej misji: zamiast być miejscem dialogu i edukacji, mogłyby stać się narzędziem władzy, ustalającym, kto zasługuje na miano obywatela. I tu właśnie ujawnia się największa stawka: obywatelstwo nie jest jedynie paszportem czy formalnym dokumentem. To przede wszystkim wspólnota polityczna, która decyduje, kto jest „wewnątrz”, a kto pozostaje „na zewnątrz”. Dlatego spór o testy obywatelskie jest w gruncie rzeczy sporem o granice demokracji. Jak takie testy odnoszą się do pojęcia zaangażowania politycznego według np. Hannah Arendt?