
Zastanawiasz się, czy wybrać się do kina na najnowszy film Agnieszki Holland? Z powodu propagandy PiS sugerującej, czy mówiącej wprost, że „tylko świnie siedzą w kinie”? (O tym pisałem tutaj) Wczoraj byłem z żoną na seansie. Sala była wypełniona w trzech czwartych, a po zakończeniu filmu panowała niemal namacalna cisza, tak głęboka, że można ją było usłyszeć.
Jeśli więc zastanawiasz się nad „Zieloną granicą”, nie licz na lekką rozrywkę. Film nie jest oczywisty od A do Z, choć pewne sceny są jednoznaczne. Białoruscy pogranicznicy są przedstawieni w bardzo negatywnym świetle, ale pozostałe postacie, w tym także ta grana przez młodego Stuhra, są pełne głębi, trójwymiarowe i realistyczne. Ta jedna scena często pokazywana jest jako propagandowa, ale ona taka nie jest. Bo kontekst jest raczej satyryczny.
Nie oczekuj, że opuścisz salę kinową z lekkim sercem. Tak samo, jak po doskonałym wykonaniu Requiem Amadeusza Mozarta możesz czuć się niepocieszony. Możesz poczuć zadumę. Uważam, że porównanie tego filmu do Requiem dla 30 000 uchodźców jest trafione (tyle osób zginęło w ostatnich latach u granic Europy). Dzieło Holland jest jak msza, ale taka, w której zarówno ludzie, jak i bóstwa umierają nie tylko raz, ale setki razy. Jedna z finałowych scen ukazuje grupkę młodych z różnych kultur śpiewającą hip-hopowy utwór, nasycony przeszywającym przekazem.
Ten film jest jak rapowa msza, gdzie słowa stają się modlitwą i bólem jednocześnie. To rapowany dramat w czarno-białej tonacji, ale nie w czarno-białych ocenach ludzi, osób dramatu. Jest jak współczesne requiem dla tych, którzy przekraczali granice w poszukiwaniu lepszego życia. Jeśli pragniesz doświadczyć misterium w swoim życiu, idź na ten film. Oddziałuje on na ciebie fizycznie, wstrząsając każdą częścią twojego ciała. Niektórzy płaczą, ale to nie są łzy sentymentalności, to łzy prawdy.
To jest moja rekomendacja, nie recenzja. Na taką jeszcze mnie nie stać dzisiaj.
Ps. Tekst ukazał się pod zmienionym tytułem w Gazeta Wyborcza